
Wystawa „Goma” – którą jako pierwsi pokazujemy w sieci – prezentowano w 2009 r. w warszawskiej Galerii Nizio. Autor zdjęć Jacek Marczewski był jednym z kuratorów ekspozycji. Ten poruszający materiał powstał podczas pobytu fotoreportera w obozach uchodźców w Gomie, gdy trwała tam pandemia cholery. Realia ówczesnej sytuacji w Rwandzie i Zairze w mistrzowski sposób oddał w swoim tekście Paweł Reszka, poproszony przez Jacka Marczewskiego o komentarz do zdjęć.
„Milion ludzi – kobiety, dzieci, uzbrojeni mężczyźni z rozbitej armii Hutu, zbrodniarze z milicji Interahamwe – wszyscy w lipcu 1994 roku przekroczyli granicę Rwandy i Konga (wówczas Zairu). Osiedli na surowej równinie u stóp gór Wirunga i wulkanu Nyiragongo: bez wody, środków higieny, jedzenia. Tysiące umierały na oczach biernego świata z głodu, z braku lekarstw, a przede wszystkim z powodu szalejącej pandemii cholery.
Obozy uchodźców Hutu to potworny smród ludzkich odchodów, duszący dym tysięcy ognisk, na których kobiety usiłowały gotować jakąś strawę. Największy obóz niesłusznie nazywano Gomą, od nazwy niewielkiego miasteczka położonego tuż obok. Niesłusznie, bo Goma funkcjonowała w miarę normalnie: było tam jedzenie, woda, a nawet dobrze zaopatrzona szwajcarska apteka. Kilka kilometrów dalej rozgrywała się jedna z największych katastrof humanitarnych XX wieku, z tysiącami ofiar dziennie, z trupami, których nie nadążano chować. Ucieczka do Zairu była poprzedzona trzema miesiącami masakr. Hutu metodycznie, masowo zabijali sąsiadów Tutsi. Oskarżali ich o zamach na prezydenta i próbę przejęcia władzy w Rwandzie. Zginęło – według różnych szacunków – od kilkuset tysięcy do ponad miliona cywilów. Większość z nich zabita maczetami. Powolnie i metodycznie: najpierw przecinano im ścięgna achillesa, by nie mogli uciekać, potem mordowano. Adresy Tutsi i miejsca, gdzie się kryli, podawały rozgłośnie radiowe. Ci Hutu, którzy nie chcieli brać udziału w pogromach, sami zmieniali się w ofiary. Morderstwa trwały przez 100 dni. Świat nie reagował. Masakry skończyły się, gdy do stolicy kraju wkroczyła partyzancka armia Tutsi RPF.
Jednym z niewielu ludzi, którzy próbowali coś robić, był major Stefan Steć, oficer polskiego wojska, członek misji obserwacyjnej UNAMIR w Rwandzie. Pierwszy użył w swoim raporcie słowa ludobójstwo i przekonywał, że trzeba bronić cywilów. Osobiście ratował Tutsi, którzy schronili się w Hotelu Mille Collines. Po misji rwandyjskiej odszedł z wojska, założył fundację Amahoro, pomagającą afrykańskim sierotom. Stefan zmarł w 2005 roku, w wyniku powikła związanych z Zespołem Stresu Pourazowego, czyli umarł na Rwandę.





